The Beatles w odwrocie, ale spektakl świetny!

Tytuł spektaklu, którym premierowo uraczył nas w piątkowy wieczór Gliwicki Teatr Muzyczny „The Beatles and Queen” i jego podział na dwie „monograficzne” części, wpisuje się w nieustanne spory o to, który zespół bardziej zasługuje na tytuł gwiazdy wszech czasów. Oceniając go, pozostanę w konwencji, porównując obie części. Już we wstępie jednak nadmienię, że moja ocena nie będzie raczej głosem w dyskusji fanów muzyki żadnego z zespołów. W spektaklu, który obejrzałem, Queen otrzymał zbyt duże fory…

Nie da się bez treści!

Dobrze jest, kiedy spektakl teatralny opowiada jakąś historię. Rozumiem ją nie jako płytką, momentami naiwną fabułkę, ograniczoną do kilku wytartych i zużytych scenicznych chwytów, ale jako opowieść zmierzającą do obudzenia w widzu reakcji, wykraczających cokolwiek poza te w rodzaju uronienia na siłę wyciśniętych łez. Wolę, aby ta akurat funkcja pozostała domeną niektórych popularnych produkcji serialowych kina iberoamerykańskiego. W tej kwestii na scenie Gliwickiego Teatru Muzycznego zdecydowanie lepiej wypadł Queen. Być może można to po części usprawiedliwić nieco inną historią obu kapel, inną dynamiką dekad, w których grały i kilkoma innymi czynnikami, ale na dłuższą metę i tak wszystko sprowadzi się do koncepcji całości zaproponowanej przez autorów choreografii i scenografii obu części, odpowiednio Igora Vejsady (The Beatles) i Roberta Balogha (Queen). Odniosłem wrażenie, że obaj panowie przyjęli zupełnie odmienne podejścia do problemu, choć może w pierwszym przypadku nie do końca wynikało to ze świadomego wyboru, a raczej z pewnych niedostatków reżyserskiego warsztatu. Vejsada wybrał bowiem kanoniczny wręcz zestaw beatlesowskich evergreenów, który owszem, doskonale sprawdziłby się w popołudniowej niedzielnej audycji radiowej, co więcej, który z całą pewnością ucieszył wielu widzów (w tym również niżej podpisanego), jako nieźle tanecznie zaaranżowana wiązanka hitów „z dawnych lat”, ale który w tej formie niekoniecznie nadaje się do opowiedzenia jakiejkolwiek historii językiem teatru. Nic dziwnego zatem, że na scenie żadnej historii nam nie zaproponowano. Fabuły w kilku momentach należało się raczej doszukiwać, a najlepszym tego dowodem jest fakt, że w zasadzie kolejność zaproponowanych nam kawałków mogłaby być dowolna i w ogóle nie miałoby to wpływu na naszą percepcję całości. Nie poznajemy ani historii The Beatles ani tym bardziej Johna Lennona, choć choreograf zdecydował się wyprowadzić narrację w dalszą przyszłość, w lata, kiedy to za rozwiązanym zespołem od dawna już rozpaczali niepocieszeni fani. Ta dramaturgiczna łata niestety nijak nie pasuje do reszty materiału. Pomijam już nawet fakt, że nie pozostaje ona w związku z całą fabułą (bo przecież katastrofalnie poprowadzony i kiczowato spuentowany wątek Yoko Ono nie wystarcza do wykonania  tak ogromnego fabularnego skoku), ale wyraźnie nie broni się po względem teatralnym. Pożegnalny taniec Yoko nie jest liryczny, cała scena „odejścia” Johna jest łzawa i banalna. Udowadniają to również soliści, którzy, zupełnie nie ze swojej winy, nie są w stanie wytańczyć nam w tym miejscu nic głębokiego. Bo banał pozostał banałem także dla choreografa, który w tym miejscu nie potrafił zaproponować niczego więcej. Dochodzą o tego zbyt duże uproszczenia fabularne, przykrojenie samej historii The Beatles do potrzeb tak zaaranżowanej historyjki, pominięcie wszystkiego, co w historii zespołu mogło stanowić rzeczywistą treść spektaklu. Konflikty, demontaż przyjaźni, rola Yoko Ono – tego wszystkiego zabrakło i to się zemściło. Każda historia z czyjegoś życia musi być jak samo życie. Są chwile piękna i ekstazy, są wyzwania, cierpienia i tragedie. Tego zabrakło i sceniczna śmierć Johna stała się zupełnie zaskakującą puentą nad pasmem sukcesów, radości i imprez, które zapamiętujemy z widowiska. Tak nie było naprawdę i emocjonalna pustka niestety emanuje ze sceny. Ktoś mógłby powiedzieć, że sama muzyka zespołu taka właśnie była, prosta, rytmiczna, w większości pogodna i – przepraszam fanów, bo sam tak nie myślę – w większości banalna. A do takiej wszak trudno zatańczyć ból, zwątpienie i rozpad. Cóż, taki był wybór autora koncepcji, który koniecznie chciał nam zaserwować słodkie lody o smaku beatles i praktycznie zupełnie pominął późniejszy okres twórczości, z eksperymentalnymi brzmieniami, wręcz nowatorskimi na tamte czasy. Tam można było uchwycić dysonans, wewnętrzne konflikty, początek końca, taki muzyczny ragnarök. Igor Vejsada zdecydował się dać nam imprezę i roztańczone groupies, gdzieniegdzie dorzucając, w zamyśle liryczne, kąski. Taki też produkt otrzymaliśmy. Miły dla ucha, całkiem ładny dla oka, pełen ruchu i barw i… i koniec. Podobnie jak przy ogromnym pucharze lodów, których jestem wielbicielem, doszedłem do momentu, że „ani gałki więcej!”. Rozkołysany i roztańczony wyszedłem na przerwę z lekką obawą o to, co będzie dalej.

Zatańczyć totalnie.

Cóż mogę napisać o drugiej części, kiedy już na samym początku ponoszą mnie emocje, które pozostały we mnie po perfekcyjnie namalowanym (bardzo świadomie używam malarskich odniesień) przez Roberta Balogha muzycznym fresku. Ciężko zebrać myśli i dzieje się tak zawsze wtedy, kiedy czuje się, że opowiedziano nam prawdziwą historię, prawdziwym językiem. To nic, że nieco podbarwioną, bo takie jest prawo sztuki, ale autentycznie przeżytą przez tych, którzy ją nam opowiadali. Balogh to choreograf, który nie przekłada swoich koncepcji na język teatru, on w tym języku myśli. Jestem przekonany, że poradziłby sobie także w teatrze dramatycznym, a fakt, że zajmuje się tańcem jedynie wydatnie zwiększa jego reżyserski arsenał. Balogh zrobił wszystko to, czego Igor Vejsada nie zrobił – zrezygnował z wielu mega przebojów, skonstruował historię, którą chce opowiedzieć i jej podporządkował środki, uchronił się przed sentymentalnym kiczem i wykorzystał ogromny potencjał tancerzy. Za to zresztą muszą mu być wdzięczni zwłaszcza ci, którzy tańczyli również w The Beatles. Nie widząc ich u Balogha nie miałbym pewności, czy aby nie ponoszą jakiejś winy za teatralne rozmazanie części przygotowanej przez Vejsadę. Na tym właśnie skupię się w ocenie drugiej części widowiska, bowiem to właśnie zadecydowało o jego sukcesie w tym samym stopniu, w jakim brak uformowanej treści i niedostatki reżyserii zadecydowały o braku tegoż w części pierwszej.

Ivo Jambor, tańczący rolę Freddiego, to nie tylko doskonały tancerz, ale również znakomity aktor, posługujący się w pracy nad kreacją całą gamą środków, daleko wykraczających poza taniec, ciało i ruch. Ujął mnie ogromnym skupieniem, które emanowało z niego w całym spektaklu, a które zupełnie nie wpływało na jego ekspresję. To profesjonalista w każdym detalu, to postać sceniczna, wokół której każdy reżyser może budować dowolną narrację i stawiać poważne aktorskie zadania całemu zespołowi. Do roli Mercurego został chyba stworzony. Znakomicie przygotowany fizycznie, łączy z tym naturalną lekkość ruchu i perfekcyjne wykonanie. Tańczy tak, jak Freddie Mercury śpiewał – totalnie. Zawłaszcza przestrzeń, jest jej naturalnym dopełnieniem, wydaje się oczywisty w tym, co robi i gdzie się znajduje. Ważna uwaga – tańcząc w duecie podporządkowuje temu swój indywidualizm. Nie wiem, może zapytam solistek, które z nim tańczyły, ale po ich reakcjach po spektaklu widziałem wyraźnie, że czują się z nim pewnie i bezpiecznie. A ja dodam jeszcze, że przy nim błyszczą. Ivo Jambor współtworzy ze swoimi partnerkami w czasie rzeczywistym. To się czuje i to właśnie dlatego wszystkie duety wypadły przejmująco, pięknie eksponując wielkie możliwości Sabiny Langner, czy Zofii Kubic. W tym miejscu czas na inną deklarację. Dla mnie – i niech mi wybaczą to inne solistki – królowa jest tylko jedna. To Sabina Langner. Nie mam wątpliwości, oceniając obie części spektaklu, choć Zofia Kubic w partii Montserrat była wręcz zjawiskowa. Na koniec taniec w duecie z Michałem Krzemieniem, tańczącym Jima Huttona, partnera Freddiego. Bodajże najlepsza miłosna etiuda w spektaklu. Niezwykłe wyczucie tancerzy i perfekcyjna choreografia Balogha sprawiły, że zobaczyliśmy nierelatywne piękno. Doskonały fragment.

Na koniec jeden tylko zgrzyt. Przy takim znakomitym zespole, z tak świetną reżyserią i choreografią, może można się było pokusić o zastąpienie czymś butelki i puzderka z koką? To znaki z innej przestrzeni i zostawmy je raczej początkującym teatrom. W spektaklu są niepotrzebne. I jeśli ktoś nie wie (a nie wie?), że Mercury chlał i ćpał, to może nic się nie stanie, gdy wyjdzie nadal w niewiedzy.

Robert Balogh wraz z tancerzami malował ruchem i dźwiękiem. Obraz mam wciąż przed oczami. Będę wracał na widownię jeszcze wiele razy.

Nic gorszego od słowotoku…

… więc czas na podsumowanie. Po bardzo dobrym „High School Musical” i potknięciu w „Hair”, Gliwicki Teatr Muzyczny ma znowu w repertuarze spektakl, który zaczaruje publiczność. Decyzja dyrektorów Gabary i Serafina o połączeniu sił GTM i Opery Bytomskiej w tym przedsięwzięciu była strzałem w dziesiątkę. Wygląda na to, że spektakl właśnie rozpoczął efektowny i pełen laurów pochód po scenach. Życzę mu jak najlepiej i spodziewam się bardzo wiele.

Kończąc pocieszę jeszcze fanów The Beatles. Autorzy widowiska zdecydowali się na zestawianie i porównywanie. Oceny naturalnie są tego konsekwencją. Także moja. Pierwsza część mimo swoich ewidentnych braków na szczęście broni się jako element całości, choć siłą rzeczy po obejrzeniu całości, jawi się raczej jako rodzaj intro. Z perspektywy widza, który sam praktycznie styka się z materią spektaklu, wiem, że byłoby lepiej, gdyby nad całością czuwała myśl reżysera, dbającego o przestrzeń dla dialogu między częściami. Łatwiej byłoby się pokusić o refleksję głębszej natury. Bo czy śmierć Johna w kontekście historii The Beatles nie jest makabrycznym podkreśleniem klęski zespołu jako grupy przyjaciół i odejścia od wszystkiego co było im drogie, a przy okazji dewaluacji wielu wartości epoki dzieci kwiatów? Czy po tym, co obejrzeliśmy na scenie, nie widać wyraźnie w jakim innym wymiarze postrzegamy śmierć Freddiego? Człowieka który odszedł w chwale, ze świata który chłonął całym sobą, z zespołu, w którym był do końca niekwestionowanym liderem? Tak, to dwie śmierci i dwie różne historie. Tylko jedna dopowiedziana…

Published in: on 25/09/2011 at 12:46 pm  Dodaj komentarz  

Kibic? Obywatel!

Z reguły obserwując takie czy inne oddziały prewencji pacyfikujące grupy chuliganów przy takich okazjach, jak chociażby niesławny występ naszych kibiców podczas międzypaństwowego meczu Litwa – Polska, nie miałem większych wątpliwości co do zasadności zastosowanych środków. Przyznam nawet, że były sytuacje, także oglądane przeze mnie na stadionie, kiedy wręcz stwierdzałem, że nieudolność i obawa przed użyciem drastyczniejszych środków doprowadzały do eskalacji agresji grup, których nie dało się już później kontrolować. Nie tym razem jednak.

Zapoznając się z póki co jednostronną wersją wydarzeń, które miały miejsce podczas wyjazdu niespełna 150 osobowej grupy kibiców Piasta na mecz Ligi Mistrzów do Pragi, byłem wstrząśnięty. Powodów tego było kilka. Przede wszystkim każdy myślący człowiek wie, co to znaczy tłum. Rządzi się swoimi prawami i nie trzeba tu bynajmniej zgłębiać prac Eliasa Canettiego, żeby to zrozumieć. Nasi kibice mówili prawdę – przez wiele godzin byli przetrzymywani, dokonywano szczegółowych rewizji, w których nawiasem mówiąc nie znaleziono jakiejkolwiek broni i innych materiałów niebezpiecznych, a to ważne dla dalszych rozważań. Policja w każdym kraju doskonale wie, jak łatwo można sprowokować raczej przewidywalne reakcje. Powstaje tu pierwsze pytanie: Dlaczego przez nieodpowiednie i PROWOKACYJNE traktowanie polskich kibiców doprowadzono do maksymalnej eskalacji napięcia?

Nic nie znaleziono u nich samych ani w autokarze, sprzedano im bilety. Dość enigmatycznie brzmi wypowiedź kibiców, że pod bramą stadionu doszło do zamieszania i potem nastąpiła brutalna akcja policji. To prawda, że należy wyjaśnić czym było „zamieszanie”. Pytanie drugie jednak nasuwa się samo. Co musiała zrobić grupa kibiców, aby usprawiedliwić użycie przez policję metalowych pałek, połamane palce i ciężkie pobicie jednego z nich? Pytania pomocnicze: Co robił kibic, który w ciężkim stanie znajduje się w szpitalu – leżąc po pierwszych ciosach chwytał zębami za nogawki? Musiało to być coś strasznego, skoro zdecydowano się go „dopacyfikować”.

Jasne, to relacje jednej strony i wypada poczekać na stanowisko czeskie. Ale jakoś nie otrzymujemy materiałów operacyjnych, z których wynika, że Pragę nawiedziła horda Hunów z Gliwic, którzy w 140, gołymi rękami prawie przewrócili stadion. Nie wierzę w szczególnie chamskie zachowanie kibiców. Wiem na pewno, że podobnych środków prewencji nie użyto by w stosunku do kibiców czeskich. Obym nie miał racji, ale najwyraźniej ktoś w Pradze miał ochotę naszym kibicom dać nauczkę.

Na koniec o innym, ale dla mnie najważniejszym aspekcie. Obywatele RP poza granicami kraju zwrócili się kilkukrotnie z prośbą o pomoc do przedstawiciela Państwa Polskiego, jakim jest konsul. Ich WYRAŹNE prośby o pomoc zostały zignorowane. Czy mogły zostać tak potraktowane? Czy 4 godzinne przetrzymywanie przez obce służby policyjne grupy polskich obywateli nie jest dostatecznym powodem do reakcji konsula? Osobistej reakcji? Jeśli nie, to chyba wypada zmienić obywatelstwo.

Oto co między innymi na temat powinności konsula mówi kierownik polskiego konsulatu w Brukseli Piotr Wojtczak, zapytany o to, z jakimi sprawami nasi obywatele mogą zgłaszać się do konsulatu:

Trudno wskazać wszystkie sprawy, dlatego postaram się wymienić najczęściej spotykane. Są to kwestie zapewnienia pomocy obywatelom w realizacji praw przysługujących im zgodnie z prawem państwa przyjmującego czy prawem międzynarodowym, a więc m.in. sprawy łamania praw pracowniczych przez tutejszych pracodawców, przypadki aresztowań. Dbamy o to, by władze lokalne zapewniały Polakom takie same prawa, jak swoim obywatelom. Zajmujemy się też szeregiem sytuacji losowych: pomagamy w razie kradzieży i wypadków (oby ich było jak najmniej). Właśnie po to jesteśmy, by pomóc przejść przez te trudne sytuacje w jak najłagodniejszy sposób (a często przecież w przypadku tych osób dochodzi jeszcze bariera językowa).” Tu mam kolejne pytanie: Czy konsul RP w Republice Czeskiej ma inne zdanie na ten temat?

Nie dajmy się ponieść retoryce niektórych. Nie stosujmy w tej sprawie zbyt daleko idących uogólnień. Przede wszystkim w interesie Państwa Polskiego jest sprawdzenie, czy rzeczywiście cały incydent można potraktować li tylko jako pacyfikację chuliganów, czy jednak zostali pokrzywdzeni obywatele polscy, których potraktowano niezgodnie z normami prawa międzynarodowego. Na koniec zaś kategorycznie wymaga wyjaśnienia zachowanie naszego konsula. Niezależnie bowiem do jakiej z dwóch wyżej wspomnianych kategorii zaliczymy incydent, jego odpowiednio wczesna interwencja z pewnością by mu zapobiegła, a polscy obywatele nie zostaliby przez policję pobici. Może się mylę, ale tak rozumiem nasz dobrze pojęty interes, który jak sądzę powinien być tak pojmowany także przez konsula. W tej sprawie z całą pewnością powinno się wypowiedzieć MSW. Tylko kto w imieniu kibiców Piasta Gliwice, gliwiczan, obywateli RP, z takim zapytaniem do ministerstwa się zwróci? To już ostatnie pytanie…


Published in: on 20/09/2011 at 9:20 am  Dodaj komentarz  

Przyjeżdżam opowiedzieć tę historię… – rozmowa z Joanną Szczepkowską

Dariusz Jezierski: Pani Joanno, zacznijmy od pytania, które raczej nie pojawia się w wywiadach, a przynajmniej na początku. Czy wierzy Pani w sztukę jako medium w dialogu między ludźmi, czy raczej jest ona dla Pani jedynie formą manifestacji wartości przyświecających artyście?

Joanna Szczepkowska: Gdyby sztuka nie wynikała z potrzeby dialogu, to widownie i sale wystawowe byłyby pustawe. Ludzie chcą się konfrontować, a nie tylko patrzeć na to, co artysta stworzył sam dla siebie. Szczególnie teatr jest takim medium – wymowa przedstawienia może się zmienić zależnie od tego, co wydarza się na świecie. Widzowie emanują zawsze pewną energią, każdego dnia inną i niewątpliwie wchodzą w dialog ze spektaklem.

DJ: Zawęźmy zatem trochę obszar i zajmijmy się teatrem. Kiedyś to właśnie na scenie podejmowano różne ważne dla ludzi tematy, komentowano rzeczywistość, zadawano pytania, które prowokowały do odpowiedzi. Spektakle były żywo komentowane, wokół nich często koncentrowała się ludzka energia. Jak jest dziś? Może należy już po prostu o tym zapomnieć, pozbyć się jakichkolwiek tego typu aspiracji i skupić się na dostarczeniu widzowi godziwej rozrywki? Tak zresztą wiele scen zdaje się robić…

J.Sz.: Wiele, ale nie wszystkie. Są też sceny, które się w ogóle widzami nie przejmują i robią spektakle zrozumiałe ewentualnie dla środowiska. To druga skrajność. Jeśli teatr zajmie się tylko komercją to i tak przegra z telewizją. Myślę zresztą, że „godziwa rozrywka” nie musi być zawsze bardzo śmieszna. Pytanie, jak pogodzić dobrą frekwencję z „honorem domu”?, wcale nie jest nowe. Od wieków dyrektorzy teatrów borykają się z tym problemem.

DJ: Zgodziła się Pani zagrać w spektaklu wg utworu białoruskiej dramatopisarki Diany Bałyko „Biały anioł z czarnymi skrzydłami”. Co przeważyło szalę, bo wiem, że musiała Pani wybierać z kilku propozycji?

J.Sz.: Ta sztuka ma w sobie coś bardzo czystego, coś prostego, coś, czego myśmy chyba nie zdążyli musnąć po 89 roku. Niewiele stworzyliśmy dramatów z naszej rzeczywistości – od razu zaczęliśmy się wzorować na Zachodzie, na modnej tam ekspresji. Ta czystość mnie naprawdę urzekła.

DJ: Autorka twierdzi, że jest kimś w rodzaju stratega, który nie rzuca publiczności prosto w twarz swoimi prawdami, ale raczej stawia widzowi pytania. Opisując świat najprostszy z możliwych, wpisany w bardzo oczywiste zależności, zbudowany wokół spraw tak codziennych, że dla wielu dramaturgów wręcz nieciekawy, Diana zadaje pytania: „Chcecie tak żyć?”, „Widzicie co się stało z nami wszystkimi?”. Gdzieś w końcu w białoruskich odbiorcach musi się pojawić pytanie: „Dlaczego tak jest?”. Ten świat Bałyko, dotknięty czarnym skrzydłem białego anioła zadziałał także na Panią. W pierwszej reakcji podkreśliła Pani również pewną zamierzoną naiwność sztuki. Jak odbiera ją Pani teraz? Stawia pytania? A może doprowadza do jakichś syntez i wniosków?

J.Sz.: Teraz, kiedy w Polsce widzimy jak bardzo zawładnęły naszą kulturą kicz i kult „zwycięstw za wszelka cenę”, taka naiwność, zamierzona czy nie, wydaje mi się niezwykle cenna. To jest moim zdaniem najzdrowszy sposób gruntowania stylu indywidualnego, opartego na własnych, prawdziwych doznaniach. Ta sztuka na szczęście nie daje odpowiedzi, a tylko sygnały. To jest pewien obraz stanu rzeczy, a interpretacja, wnioski i stopień utożsamienia się z tematem będą pewnie zależeć tylko od widza.

DJ: Czy ten świat białoruskiej codzienności koresponduje w jakikolwiek sposób z naszym? Co Pani zdaniem spektakl zaoferuje polskiej widowni?

J.Sz.: Pewnie, że koresponduje! Klimat rodziny, lęków, które wynikają z zagrożeń współczesności jest nam tutaj bardzo bliski.

D.J.: Odsuńmy nieco zasłonę. Zagra Pani matkę głównej bohaterki, Olgę. To ciekawa postać. Wydaje się, że jak w soczewce skupia w sobie problemy nieobce także wielu współczesnym polskim kobietom. To prawie odczuwalne wypalenie, jakaś niezwykła inercja, egzystencja calkowicie wyprana z dążeń, wyższych celów i ideałów. To wciąż jeszcze obecne także u nas. Z różnych, nawiasem mówiąc, przyczyn. Co Pani sądzi o Oldze? Jak ją Pani nam przedstawi?

J.Sz.: Jeszcze nie wiem. A nawet jeśli wiem, to nie powiem. Aktorka musi rolę zagrać a nie opowiadać o niej. Jest tu jednak z pewnością spory potencjał, żeby opowiedzieć coś o kobietach mojego pokolenia.

D.J.: A dlaczego w ogóle zdecydowała się Pani na tak konkretny udział w projekcie „Art for Art”? Kierowany jest w charakterze stypendium dla twórców białoruskich z różnych dziedzin i zbudowany wokół idei przedstawienia ich polskiemu odbiorcy. A więc jednak dialog?

J.Sz.: Czyli coś więcej niż przedstawienie. Ja już od dawna cierpię na pewne zwątpienie w wartość życia, w którym goni się za rolami. Potrzeba mi jeszcze jakiegoś sensu grania w spektaklu, poza możliwością popisu. Naprawdę bardzo podoba mi się idea wsparcia twórców białoruskich, ich inicjatyw i twórczej potencji.

D.J.: Spektakl będzie miał premierę w Gliwicach. Dość nietypowo zatem. Obok Pani wystąpią młodzi aktorzy wywodzący się z tego miasta i Teatru Nowej Sztuki, którzy zaraz po skończeniu szkół aktorskich stają właśnie przed wyborem własnej drogi. Zagrają również aktorzy TNS, którzy nie są aktorami zawodowymi, oraz osoby z castingu (w roli Babci i Wadima). Mamy zatem kolejny dialog. Prawdziwa relacja mistrz – uczeń. Co im wszystkim może Pani powiedzieć już tą drogą? Nie zdradzę wielkiej tajemnicy, jeśli powiem, że ich reakcje na możliwość wystąpienia z Panią były wręcz entuzjastyczne…

J.Sz.: Nic szczególnego nie powiem. Po prostu wejdziemy w świat tej sztuki i będziemy się w nim poruszać. Nie przyjeżdżam uczyć, tylko opowiedzieć razem z innymi tę historię. Jeśli się przy okazji czegoś od siebie nauczymy, to jeszcze jeden zysk.

D.J.: Skoro już o aktorstwie… Uchodzi Pani za aktorkę niełatwą w prowadzeniu na scenie. Na rolę reaguje Pani całą sobą, uważając w dodatku, że wizja reżyserska, owszem, jest nadrzędna, ale musi zostawiać miejsce dla „kreacji uczestniczącej”, w której aktor przetwarzając przesłanie, dodaje do niego również coś od siebie. Czy dobrze to ująłem?

J.Sz.: Prawdę mówiąc nawet trochę za skomplikowanie. Kiedy uczyłam w Akademii Teatralnej, robiłam wszystko, żeby moi studenci mieli przyjemność z prób taką, jaką mają dzieci bawiące się na podwórku. Poza tym, każde spotkanie reżysersko – aktorskie jest inne.

DJ: Znaczy to, że nie będzie tak źle. Współpracowaliśmy już kiedyś w charakterze jurorów na Festiwalu X-OFF i bardzo miło ten czas wspominam. Nie boję się zatem. A może jednak powinienem?

J.Sz.: Jeśli się pan obawia spotkania ze mną i „konfliktów” to może się pan mocno zdziwić, jak wielu reżyserów, których zdominowała plotka o mojej sile sprzeciwu. Potem nic tylko czekali, kiedy nastąpi ”wybuch” a nic takiego się nie działo. Ja po prostu ufam, że chce pan opowiedzieć historię opisaną w sztuce i takie są Pana intencje zrobienia tego spektaklu. Zresztą już to, co pan zasugerował tutaj na temat mojej postaci, jest dla mnie dobrą wskazówką. I z pewnością nie będę chciała „gwiazdorzyć”. Angażuję się tutaj do odegrania jednej z postaci, wcale nie głównej. I tak trzymamy.

DJ: Stało się koniec końców tak, że przez jakiś czas będzie Pani z Gliwicami związana, a gliwiczanie będą tymi, którzy obejrzą Pani kreację pierwsi. Wiemy wiele o Pani rolach i pisarstwie i w Gliwicach ma Pani wielu oddanych fanów. Więc może dla nich właśnie, nieco prywatniej. Jaką kobietą jest Joanna Szczepkowska poza sceną?

J.Sz.: Strasznie mi przykro, ale do bólu spokojną. Nudnawą nawet. Niczego nie ma we mnie z tej osoby, o której czasem czytam. No, oczywiście może się zdarzyć, że „wyjdę z siebie”, ale nie przewiduję takich okoliczności w naszym przypadku.

DJ: To cóż, chyba do zobaczenia na próbach?

J.Sz.: Naprawdę bardzo się cieszę.

Published in: on 14/09/2011 at 11:32 am  Comments (1)